Znaki czasu
Powiedzenie: „nie mam czasu” od jest niezwykle popularne. Ludzie mają coraz mniej czasu, chociaż powinni go mieć dużo więcej dzięki różnym urządzeniom ułatwiającym życie. Niestety, czas zaoszczędzony przy praniu, zmywaniu, krojeniu, pieczeniu itp. trwonimy beztrosko przy telewizorze i wychodzimy na zero. Nawet gorzej, bo gdy wyłączą prąd, jesteśmy jak pijane dziecko we mgle – tylko usiąść i płakać.
Z powiedzenia „nie mam czasu” wynika jeszcze jeden wniosek. Taki mianowicie, że oprócz czasu uniwersalnego, powszechnego, każdy ma czas swój własny, prywatny. I właśnie ten czas podlega mierzeniu przy pomocy urządzenia zwanego popularnie zegarkiem na rękę.
Człowiek, który nie ma zegarka jest podejrzany. Co prawda podobno szczęśliwi czasu nie liczą, ale nawet szczęśliwcy (jeśli uda się takich znaleźć) powinni nosić zegarek. Zaczepianie przechodniów w celu dowiedzenia się godziny jest żenujące, a nawet wstydliwe. Tłumaczenie, że zegarek zostawiliśmy w domu, nie jest wiarygodne, gdyż czas pokazują również telefony komórkowe, a człowiek, który nie ma ani zegarka, ani komórki jest podejrzany podwójnie. O ile nie posiadanie zegarka jest co najmniej dziwne, o tyle jego posiadanie jest normalne. Kiedyś oczywiście zegarki nosili tylko bogacze, ale historia zegarka na rękę jest stosunkowo młoda. Niestety, nie wiadomo, kiedy i przez kogo został wynaleziony. Było to na początku XIX wieku, więc być może Napoleon miał zegarek na ręku, ale też tylko jego było na niego stać. A i tak Waterloo go nie ominęło.
W pierwszych latach XX wieku istniało już wiele firm produkujących zegarki, ale były one wciąż kosztowne ze względu na ogromny wkład pracy ręcznej.
W Rosji Radzieckiej posiadanie zegarka nobilitowało wyjątkowo. Wręcz przenosiło człowieka z epoki kamienia łupanego w pobliże cywilizacji. Armia „wyzwoleńcza”, z którą Polska miała zbyt wiele do czynienia w XX wieku, zawsze zabierała skazańcom zegarki, a nawet to zegarek stawał się przyczyną poprzez którą zwykły człowiek stawał się skazańcem. Pytanie: „a czasy u was jest?” oznaczało często: „oddaj zegarek zanim cię zastrzelimy”. To ciemna strona pomiaru czasu. Radzieccy żołnierze brali także budziki i ścienne zegary. Nie brali tylko słonecznych. Niestety, wojny nie były w stanie zaspokoić popytu i dlatego któraś kolejna pięciolatka (młodym wyjaśniam, że wzrost gospodarczy w krajach komunistycznych planowano na pięć lat do przodu) zakładała jako priorytet obok Magnitogorska czy kanału Wołga-Don wyprodukowanie takiej ilości zegarków, by starczyło dla każdego od Władywostoku do Smoleńska. Oczywiście najpierw zegarki dostali członkowie polit-biura, potem KC, potem członkowie KPZR, przodownicy pracy, kołchoźnicy…
I można powiedzieć, że w tej dziedzinie rzeczywiście Rosjanom się udało. Powstały zakłady produkujące zegarki na dużą skalę, m. in. Pierwsza Moskiewska Fabryka Zegarków. Technicznie były raczej bez zarzutu, gdyż licencje na mechanizmy były kupowane legalnie w Szwajcarii, Francji i Niemczech, zaś po II wojnie zostały pokonanym Niemcom ukradzione. Najsłynniejszym zegarkiem był Poljot, ros. Полёт (znaczy lot) produkowany od 1960. Markę Poljot wprowadzono na rynek na cześć pierwszego, załogowego lotu kosmicznego. Jurij Gagarin miał podczas swojego lotu zegarek Szturmański wyprodukowany właśnie w 1MFZ.
Ja sam za szczęśliwe ukończenie podstawówki dostałem właśnie Poljota, a działo się to w 1963 roku n. e. Chodził chyba z 15 lat i jeszcze czasami go spotykam w rupieciach. Potem miałem zegarek zgodny z modą „retro”, taki ciężki, nosiłem go na łańcuszku przy pasku od spodni. Moje „retro” ukradziono mi razem z łańcuszkiem i kawałkiem szlufki od spodni. Dobrze, że nie ze spodniami… Ze złości na rogu Al. Jerozolimskich i Kruczej kupiłem sobie „Ruhlę”. Była wielka, ciężka, błyszczała się srebrno, chodziła jak traktor i późniła się 5 minut na dobę. Wszyscy twierdzili, że dostał mi się wyjątkowo dobry egzemplarz. „Ruhla” utonęła w Liwcu i pewnie leży tam do dzisiaj.
Prawdziwy szok nastąpił, gdy po raz pierwszy w życiu, pod koniec lat siedemdziesiątych zobaczyłem zegarek elektroniczny. Kuzynka przywiozła go z Ameryki. Było to czarne cudo, a cyferki pokazywały się dopiero po naciśnięciu guziczka. Cyferki były czerwone. Mimo tej całej cudowności, aby zobaczyć godzinę trzeba było mieć dwie wolne ręce. Z Poljotem było prościej.
W latach 50-tych do dobrego tonu należało by mieć dobry zegarek z przemytu. Były to przeważnie szwajcarskie „Doxy” i „Delbany”, a za handel nimi można było sobie ładnie posiedzieć. Mimo to handel kwitł. Fabryka zegarków „Doxa” powstała w 1889 roku w Szwajcarii, w sercu jednego z najważniejszych regionów słynących z produkcji zegarków w Neuchatel w górach Jura. Założycielem firmy był George Ducommun (1868 - 1936). Założycielem fabryki zegarków „Delbana” był Oskar Kessler. Fabryka powstała w 1919 roku i zatrudniała ponad 100 osób. Produkowano głównie zegarki mechaniczne, nakręcane ręcznie oraz zegarki kieszonkowe, które były znane na całym świecie. W latach 50 i 60 produkowano ponad 100 000 sztuk rocznie. Obecnie, na początku trzeciego tysiąclecia, firma jest w rękach czwartej generacji rodu - Daniela Kesslera.
Pamiętam, że mój Ojciec miał piękną „Doxę”, moje starsze rodzeństwo „Delbany”, a ja … „Poljota”. Cóż, znak czasu…