Na letnisko 1948 r. pojechaliśmy do Urli nad Liwcem. Również w tej miejscowości spędziliśmy następne trzy kolejne wakacje do lata 1951r. włącznie. Sumując moje ówczesne pobyty w Urlach oraz późniejsze, z różnych okresów mojego życia, stwierdziłem w pewnym momencie, że w miejscowości tej łącznie mieszkałem co najmniej półtora roku, a może i więcej. W ten sposób Urle stały się, po moim rodzinnym mieście Warszawie, najdłuższym miejscem mojego zamieszkiwania.
Na podany wyżej łączny czas mego pobytu w Urlach, główny wpływ miały następujące okoliczności związane z letniskami mego dzieciństwa. Letniska w Urlach w latach 1948 - 1951 przypadały na czas, kiedy to jako 4 - 7 letni chłopiec w wieku przedszkolnym nie miałem żadnych obowiązków wymuszających moją obecność w Warszawie. Równocześnie, w tym samych latach moja mama nie pracowała zawodowo i również nie musiała przebywać w mieście. Dlatego też mogliśmy oboje mieszkać na letnisku zależnie tylko od chęci i pogody. Płaciło się za sezon, a więc przebywaliśmy w Urlach od wiosny do początków jesieni. Przyjeżdżaliśmy tam najpóźniej w połowie maja, a pobyt kończyliśmy w połowie września. Mama moja wspominała, że na drogę na letnisko braliśmy jeszcze resztę mazurków wielkanocnych. Fakt ten świadczy niewątpliwie o bardzo wczesnym rozpoczynaniu sezonu letniskowego. W wyniku opisanych uwarunkowań, pobyty w Urlach trwały około czterech miesięcy w czasie jednego sezonu, a nieraz i dłużej. Nawet w 1951 r., kiedy rozpoczynałem naukę w szkole podstawowej, mieszkałem w Uralach zapewne tak długo. Również bowiem i wtedy wyjechałem z Urli definitywnie dopiero w połowie wrześnie. O specyficznych uwarunkowaniach zamykających w 1951 r. cykl wyjazdów do Urli jeszcze dalej.
A teraz trochę o historii samych Urli i pośrednio o wynikającej z niej genezie mojego znalezienia się w tej miejscowości.
Nie są mi znane początki istnienia tej miejscowości, a więc jej wiek oraz koleje rozwoju aż do przełomu XIX i XX w. Myślę, że najpierw była to niewielka osada leśna przytulona do brzegów Liwca, która od zarania swych dziejów należała do sięgającej swym rodowodem średniowiecza parafii w Jadowie. Rozwijała się stopniowo w drodze wyrębu okolicznych lasów, a podstawą egzystencji mieszkańców przez długi czas było wykorzystywanie tamtejszych zasobów leśnych. O ścisłym związku mieszkańców Urli z lasami świadczą nazwiska najstarszych i do II Wojny Światowej najbardziej znanych oraz najliczniejszych tamtejszych rodzin tj. Mechów, Szyszków oraz Ziółkowskich.
Szybkie zmiany objęły Urle w drugiej połowie XIX w. po wybudowaniu w pobliżu linii kolejowej łączącej Warszawę z Wilnem i dalej z Petersburgiem. Dogodne połączenie komunikacyjne ożywiło bardzo kontakty osady z bliższą i dalszą okolicą oraz spowodowało „odkrycie” Urli przez mieszkańców Warszawy jako doskonałego terenu dla wakacyjnego odpoczynku. Doceniono wtedy walory przyrodnicze i zdrowotne opisywanego miejsca. Wynikały one z położenia, w starym sosnowym lesie nad brzegiem rzeki, tworzącego lokalny mikroklimat i urozmaicony krajobraz. Rozwój Urli jako letniska był zawansowany już w końcu XIX w., tak że obecnie można mówić o ponad stu latach istnienia miejscowości o tym charakterze. Potwierdzeniem tak dawnego zwyczaju korzystania z tego letniska jest przykład moich pradziadków, którzy co najmniej od początku XX w. wyjeżdżali tam ze swymi dziećmi. Mój dziadek ur. w 1888 r. wielokrotnie wspomniał swoje wyjazdy, jeszcze jako chłopca, na wakacje do Urli. Również później, już jako pełnoletni kawaler bywał tam na letniskach ze swymi rodzicami i rodzeństwem. Świadczą o tym zachowane fotografie rodzinne z około 1910 r. Chyba od początku zwiększonego zainteresowania Urlami miejscowość tę zaczęły preferować szczególnie osoby zamieszkałe w prawobrzeżnej Warszawie. Tradycja ta często utrzymuje się do dnia dzisiejszego. Długotrwałym źródłem utrzymywania się tej tendencji, przynajmniej do lat 60 -tych XX w. była zapewne bliskość dworca kolejowego (Wileńskiego) stanowiącego punkt początkowy podróży do Urli. Dobrym przykładem ciągnącego się w tym zakresie zwyczaju może być przedstawiona tutaj historia związków z Urlami mojej rodziny, zamieszkałej na Pradze od stu kilkunastu lat.
Mieszkańcy Urli, z chwilą powstania wzmożonego zainteresowania ze strony letników, zaczęli przystosowywać posiadane parcele pod potrzeby wynajmujących. Nie ograniczano się już tylko do odstępowania przyjezdnym na okres lata części swym domów. Zaczęto stawiać na wydzielonych, ogrodzonych drewnianymi płotami i obsadzonymi starymi sosnami działkach drewniane, nieocieplane domy przeznaczone wyłącznie do zamieszkiwania w okresie letnim. Domy te budowane na planie prostokąta, z sosnowych bali i desek, składały się jednego, dwóch pokoi z kuchnią oraz z charakterystycznej otwartej werandy-lub dwóch werand na każdym końcu krótszego boku. Od góry po dłuższych bokach miały spadziste dachy, kryte gontem lub dachówką. Okna domów zabezpieczano drewnianymi okiennicami, które zamykano na noc lub przy dłuższej nieobecności. W pobliżu domu kopano studnie, które zapewniały dostawę wody wyciąganej za pomocą drewnianych żurawi. W wyniku przekształcania wsi pod potrzeby letników następował jej systematyczny rozwój w kierunku zachodnim. W przeciwieństwie do pierwotnych, „starych” Urli położonych między Liwcem, a dzisiejszą ul. Poniatowskiego, ta nowa część miała zdecydowanie letniskowy charakter.
Z czasem w Urlach, szczególnie po I Wojnie Światowej, zaczęto wznosić duże, piętrowe drewniane domy posiadające wiele pokoi i werand. Tworzyły one tak zwane pensjonaty, w których zainteresowane osoby i rodziny wynajmowały ilość pokoi odpowiednią do swoich potrzeb. Pokoje w pensjonatach były wyposażone w niezbędne sprzęty i pościel oraz stosownie urządzone. Porządek w nich utrzymywała obsługa pensjonatu. Właściciele pensjonatów organizowali, na należących do nich posesjach, zaplecza kuchenne z jadalniami. Można tam było korzystać z całodziennego wyżywienia przygotowywanego i podawanego przez profesjonalnie wyuczony personel. Pensjonaty, było to rozwiązanie przeznaczone dla osób zamożniejszych, a na pewno dla bardziej wygodnych. Ta forma pobytu była szczególnie popularna w okresie międzywojennym, kiedy to do Urli przyjeżdżali m.in. dobrze sytuowani przedstawiciele różnych grup zawodowych jak przemysłowcy i kupcy oraz lekarze, prawnicy, naukowcy, czy znani aktorzy teatralni i filmowi.
Przykłady obu typów drewnianego budownictwa letniskowego, tj. na wynajem indywidualny i pensjonatowy, zachowały się w Urlach do dnia dzisiejszego. Jednak upływ czasu i obecne upodobania nowych właścicieli tych domostw powodują szybkie kurczenie się starej zabudowy letniskowej części Urli. Proces ten szczególnie narasta i jest widoczny w ostatnich latach wraz z napływem zamożnych ludzi będących beneficjantami przemian ustrojowych ostatniego dziesięciolecia. Typowym przykładem znikania starej zabudowy Urli jest sprawa małej drewnianej willi przy ul. Świerczewskiego noszącej nazwę „Maleńka” - drewniany napis z nazwą znajdował się na jej froncie. Domek ten istniał jeszcze w 1998 r. Nowy właściciel terenu, na którym ona stała, po zakończeniu budowy swej ogromnej nowoczesnej willi i zagospodarowaniu całej posesji, przeprowadził jej rozbiórkę. Domek ten był mi doskonale znany od czasu moich pierwszych wakacji w Urlach w 1948 r., ponieważ mieszkaliśmy niedaleko od niego przy tej samej ulicy.
Jak poprzednio nadmieniłem, do Urli przyjeżdżali na lato już moi pradziadkowie Rabęccy. Pobyty ich miały tam miejsce od przełomu XIX i XX w. do 1913 r. i były dostosowane do wakacji szkolnych ich dzieci, a więc trwały przez lipiec i sierpień. Wyjazdy z Warszawy na letniska do Urli były przed I Wojną Światową dość kłopotliwym i złożonym przedsięwzięciem organizacyjnym i to pomimo stosunkowo niewielkiej odległości dzielącej oba miejsca - około 50 km drogą kolejową i około 60 km drogą bitą. Domownicy wyjeżdżający do Urli mogli znaleźć się tam dość szybko i wygodnie pociągiem parowym odjeżdżającym z ówczesnego Dworca Petersburskiego przy ul. Wileńskiej. Ale pobyt na letnisku wymagał przeniesienia tam dużej części normalnego warszawskiego gospodarstwa domowego. Właściciele letniaków wynajmowali swe domostwa urządzone tylko w proste meble. Wszystkie inne elementy wyposażenia domu począwszy od pościeli na przysłowiowej łyżce kończąc, pod potrzeby 7 - 8 osób, trzeba było samemu przetransportować na miejsce letniego wypoczynku. Oczywiści dochodziło do tego ubranie i inne osobiste przedmioty należące do wyjeżdżających członków rodziny. Ten cały majątek zapakowany w podróżne kufry, kosze i pudła załadowywano na podwórzu rodzinnego domu przy ul. Małej 7 na Pradze na wynajęty wóz konny i pod opieką służącej lub innej zaufanej osoby przewożono drogą wiodącą przez Radzymin i Jadów.
Wakacyjny pobyt Rabęckich w Urlach urozmaicany był okazjonalnymi odwiedzinami przedstawicieli dalszych członków rodziny. Oczywiście spotykano się również ze znajomymi będącymi także na letnisku. Korzystano z atrakcji, jakich dostarczały okoliczne lasy, a więc często zbierano grzyby, jagody i borówki. Młodzież urządzała kąpiele w Liwcu i wycieczki rowerowe po okolicy. W niedziele na wynajętych pojazdach jechano na msze do Jadowa, gdzie znajdował się najbliższy kościół. Urle już przed wybuchem I Wojny Światowej były bardzo licznie uczęszczanym letniskiem. Rok 1913 zamknął pierwszy etap związków mojej rodziny z Urlami, gdyż w 1914 r. dość lekkomyślnie wybrano na lato leżące za ówczesną granicą Sopoty - dzisiejszy Sopot. Skończyło się to skróconym, w wyniku wybuchu wojny, wypoczynkiem, odcięciem linią frontu od domu, a następnie przymusową „pielgrzymką” dookoła Bałtyku przez neutralną Szwecję do Petersburga, a stamtąd dopiero koleją bezpośrednio do Warszawy.
Drugi etap znajomości moich przodków z Urlami nastąpił, kiedy to po raz pierwszy po I Wojnie Światowej rodzina moja pojawiła się w Urlach w 1934 r. Mówię w tym miejscu o moich dziadkach, którzy wynajęli tam dom letniskowy i zamieszkali na cały okres wakacji razem ze swymi dwoma córkami, tj. moją mamą Henryką i jej starszą siostrą Marią. Również następne kolejne lata do 1938 r. włącznie spędzono w Urlach (w 1937 r. mieszkano przy ul. 3 Maja 28, a w 1938 r. przy ul. 3 Maja 10). W tych samych latach, przez pewne okresy wakacji, mieszkali tam ponownie, zapewne w którymś z pensjonatów, również rodzice mojego dziadka z najmłodszym synem - kawalerem. Pobyty moich pradziadków w Urlach w okresie międzywojennym nie były jednak tak długie jak przed 1914 r., kiedy ich dzieci były jeszcze niepełnoletnie i niesamodzielne. Resztę lata wypełniali wypadami w dalsze części Polski, do różnych kuracyjnych miejscowości. W Urlach w latach 30 - tych bywała również siostra mego dziadka ze swą rodziną mieszkając tam w jakimś pensjonacie. W latach 30 - tych XX w. Urle, w miesiącach lipiec i sierpień, przeżywały „oblężenie”. Zjeżdżały tam tłumy warszawiaków w różnym wieku, całe rodziny. W ciągu sezonu przebywało się tam tysiące ludzi. Dużo było młodzieży, czyli nastolatków tak jak się to obecnie określa. Trwał ożywiony ruch, szczególnie w soboty i niedziele, urlopowiczów przyjeżdżających i wyjeżdżających oraz osób odwiedzających swe rodziny i znajomych. Wtedy na peronach stacji kolejowej „Urle” przewijały się setki osób. Było bardzo gwarno i tłoczno, bowiem transport kolejowy był prawie wyłącznym z jakiego korzystały osoby trafiające do Urli. Również moi dziadkowie wybierając się w tamtych latach do Urli dojeżdżali tam pociągiem. Wsiadali do niego na Dworcu Wileńskim, gdzie mieli blisko ze swego mieszkania znajdującego się przy ul. Objazdowej 2 na Szmulowiźnie, w domu należącym do Warszawskiego Młyna Parowego.
Przedwojenny budynek stacyjny w Urlach, być może sięgający swym rodowodem początków samej stacji, stał chyba dokładnie w miejscu obecnie istniejącego, po prawej stronie linii kolejowej dla przyjeżdżających od strony Warszawy. Ten dawniejszy, w przeciwieństwie do obecnego murowanego, był wykonany z drewna, zapewne miejscowego, a więc pochodzenia sosnowego. Był jak współczesny - parterowy, ale wyróżniał się oryginalną architekturą nawiązującą do stylu „zakopiańskiego” z charakterystycznym wysokim dachem o złożonej konstrukcji i podcieniami od frontu. Dla porządku trzeba zauważyć, że, tak jak obecnie, w okresie międzywojennym najbliżej stacji kolejowej „Urle” była położona miejscowość Borzymy znajdująca się tak jak budynek stacyjny po prawej stronie szlaku kolejowego. Sama wieś letniskowa Urle leżała, i leży, dalej od kolei, po lewej stronie od stacji. Przestrzeń dzieląca stację „Urle” od wsi Urle, wynoszącą około 400 m, wypełniał stary, wysoki las masztowych sosen. Las ten, wyznaczający południową granicę Urli wzdłuż ul. 3 Maja, tworzył długi pas ciągnący się po obu stronach linii kolejowej i należał do hrabiego Eryka Kurnatowskiego. Rodzina Kurnatowskich miała swą siedzibę w pobliskim Łochowie w znajdującym się tam pałacyku. Dwie hrabianki Kurnatowskie pojawiały się czasami w Urlach odbywając przejażdżki konne z Łochowa i konwersując między sobą po francusku. Takie scenki zarejestrowała moja mama w końcu lat 30-tych.
Po II Wojnie Światowej, gdzieś w latach 1944/1945, las rozdzielający Urle od torów kolejowych, jako mienie odebrane wraz z całym majątkiem dotychczasowym właścicielom, a więc „wspólne”, został całkowicie wyrąbany i zagospodarowany przez okolicznych mieszkańców. Przez parę kolejnych lat teren po wyciętym lesie tworzył pustą przestrzeń umożliwiającą widok na Urle już od momentu znalezienia się na peronie stacji kolejowej. I taki stan był kiedy ja, jako czterolatek, po raz pierwszy pojawiłem się w Urlach w 1948 r. Dopiero dokonane około 1950 r., przez państwowe służby leśne, zalesienie opisywanego obszaru sosnami przywróciło z czasem pierwotny charakter tego miejsca i zamknęło ponownie leśną klamrę wokół Urli. Dzisiaj liczący około 50 lat las upodobnił się do tego przedwojennego, chociaż stale nie są to jeszcze jak dawniej tak wielkie sosny.
W okresie międzywojennym w pasie leśnym leżącym przy kolei od strony Borzym została wydzielona przez Kurnatowskich działka na której wystawiono drewnianą kaplicę. Odtąd w niedziele i święta mogli z niej korzystać mieszkańcy okolicznych miejscowości, w tym m.in. Borzym i Urli. Posługę duszpasterską sprawowali w niej księża z parafii w Jadowie, na terenie której pozostawała. Obecnie na miejscu drewnianej kaplicy stoi kościół murowany wybudowany ponad 20 lat temu. Stanowi on świątynię utworzonej w tym samym czasie w Urlach parafii p.w. Matki Boskiej Częstochowskiej.
Dodatkowego kolorytu Urlom do 1939 r., zupełnie obecnie nieznanego i trudnego do wyobrażenia dla osób urodzonych po ostatniej wojnie, nadawali żydowscy urlopowicze, których tam w okresie letnim też nie brakowało. Upodobali sobie tę miejscowość zamożni Żydzi, którzy zwracali powszechną uwagę swym głośnym zachowaniem, strojami i dużą liczbą dzieci. Będąc przy tym temacie trzeba podkreślić, że w okolicy Urli największe stałe skupisko przedstawicieli tego narodu znajdowało się w pobliskim Jadowie.
Miejscem, na którym spotykała się najczęściej większość czasowych mieszkańców Urli były plaże nad Liwcem. Były one znacznie dłuższe niż w chwili obecnej i ciągnęły się bez przerwy od mostu kolejowego wzdłuż całej miejscowości. Pierwszy ich odcinek był płasko położony, tam gdzie obecnie znajdują się gęste zarośla i mokradła. Druga część plaż wznosiła się na wysokim brzegu, była krótsza od pierwszego odcinka, i ta w dużej mierze jest dotąd zachowana. Korzystano głównie z części plaż położonych nisko, gdzie były szerokie pasma nadrzecznego piasku. Nad powierzchnią Liwca były przeprowadzone kładki, które umożliwiały przejście na drugą stronę rzeki bez zamoczenia nóg.
Życie towarzyskie i kulturalne Urli lat 30 - tych koncentrowało się wokół tak zwanego „Domu Ludowego” zlokalizowanego w środku letniska w pobliżu skrzyżowania ul. ks. Poniatowskiego i ul. 3 Maja (obecnie 1 Maja). W tym obszernym drewnianym, parterowym budynku odbywały się w sezonie letnim dansingi, seanse objazdowego kina, występy teatralne oraz znajdowała się miejscowa biblioteka z czytelnią. Opiekę nad wspomnianym obiektem sprawowało Stowarzyszenie Miłośników Urli utworzone z inicjatywy letników, którzy stanowili trzon tej organizacji. W okresie wakacyjnym letnicy zrzeszeni w Stowarzyszeniu, stosownie do swych uzdolnień i upodobań, sprawowali społeczny nadzór nad domem i prowadzili działalność w kołach zainteresowań istniejących w ramach Stowarzyszenia. Np. koło turystyczno - sportowe organizowało krajoznawcze wycieczki rowerowe lub wynajętymi wozami konnymi do ciekawych miejscowości położonych w dalszej okolicy. Korzystano także z Liwca jako miejsca spływów kajakowych. Na terenie Urli znajdowały się także korty tenisowe, których ślady istnienia pokazywał mi mama po wojnie. Na posiadanym przeze mnie plakacie z 1936 r. pt. „Tabelaryczny wykaz ciekawszych miejscowości w woj. warszawskim” opracowanym przez Wydawnictwo Związku Propagandy Turystycznej m. st. Warszawy znajdują się następujące informacje dotyczące Urli z tego okresu - „Urle (wieś, pow. radzymiński, poczta w m.). Letnisko wśród starych lasów sosnowych nad Liwcem. Dojazd - pociągiem z dw. wileńsk.(st. w m. 1 g. jazdy) II kl. - 3,90 zł, III kl. - 2,60 zł. Traktem wileńskim przez Radzymin 55 klm”.
Międzywojenny etap związków rodzinnych z Urlami został zamknięty w lecie 1938 r. W 1939 r., ze względu na niepokojącą sytuację na arenie międzynarodowej i być może pod wpływem doświadczeń rodzinnych z 1914 r., moi dziadkowie postanowili wynająć letnisko dużo bliżej Warszawy, co też miało miejsce. Tak więc 1938 r. zakończył drugi okres związku moich przodków z Urlami jako letniskiem i objął łącznie już trzy ich pokolenia. Gdy razem z rodzicami w 1948 r. pojawiłem się na letnisku w Urlach miałem cztery lata. Tworzyłem wtedy czwarte pokolenie osób z rodziny wyjeżdżające do Urli. Zaczynał się wtedy kolejny, już trzeci etap związków rodzinnych z opisywaną miejscowością, w który wszedłem w naturalny sposób wynikający z doświadczeń życiowych i wyborów wakacyjnych moich poprzedników.
Z Urlami łączę dużą liczbę zapamiętanych faktów o spędzonych tam chwilach. Wynika to m.in. z opisanego wyżej, długiego okresu przebywania w nich, postępującego rozwoju umysłowego jak i częstych powrotów w opowiadaniach mej mamy do wakacji w Urlach, zarówno tych przedwojennych z jej młodości jak i tych już wspólnie przeżytych po II Wojnie Światowej. Do Urli w 1948 r. przyjechałem razem z rodzicami wyruszając z naszego mieszkania przy ul. Stalowej 12. Ojciec mój przebywał tam przez cały swój urlop, a więc przez miesiąc. Czasowo mieszkała z nami moja babcia i dojeżdżał mój dziadek. Tego lata dziadkowie moi dzielili wyjazdy wakacyjne między swe dwie córki, które mieszkały na dwóch różnych letniskach, my w Urlach, a moja ciotka ze swym mężem i synem w Józefowie. Były okresy, kiedy podczas tego pierwszego mojego letniska mieszkałem tam tylko z mamą.
Zamieszkaliśmy wtedy w drewnianym domu istniejącym dotąd przy obecnej ul. Świerczewskiego. W momencie naszego pojawienia się w Urlach w 1948 r. ulica przy której zamieszkaliśmy musiała nosić inną, jeszcze przedwojenną nazwę. Nie zapamiętałem jej jednak mimo, że na pewno ją słyszałem. Również obecnie nie mogłem ustalić dawnej nazwy tej ulicy. Dom, w którym spędziliśmy lato 1948 r. był położony na jednej z pierwszych posesji po prawej stronie ulicy idąc od ul. 1 Maja. Należał wówczas do p. Dworakowskiego z zawodu szewca i był zlokalizowanym blisko ulicy. Właściciel posesji mieszkał wtedy w domu letnim mieszczącym się w głębi podwórza. Tam miał swój mały warsztat do którego nieraz z zaciekawieniem zaglądałem i obserwowałem jego pracę.
Podobno opisywanej wiosny pojawiliśmy się jako pierwsi letnicy w Urlach po zakończeniu wojny, a i w ciągu trwania sezonu 1948 r. byliśmy jedynymi z nielicznych. Wśród stałych mieszkańców Urli świeże były wspomnienia przeżyć wojennych. Również i tu wiele rodzin straciło swych bliskich - ojców, mężów i synów. Wtedy właśnie usłyszałem po raz pierwszy o Francuzach przetrzymywanych w Urlach przez Niemców w okresie wojny i tam zmarłych oraz poznałem miejsce ich pochowania. W okresie naszego pobytu w Urlach chodziły między ludźmi słuchy o pojawianiu się na pobliskim terenie, jeszcze do niedawna, uzbrojonych grup leśnych będących aktywnymi przeciwnikami powojennej rzeczywistości.
Ówczesne Urle zupełnie nie przypominały pełnego życia przedwojennego letniska, jakie tam „kwitło”. Urle przestały być siedzibą gminy. Nieużywane w czasie wojny domy letniskowe popadły w zaniedbanie - stały martwe lub zostały zużyte na opał. Zniknął „Dom Ludowy”, który został rozebrany w czasie okupacji. Nie istniał już drewniany budynek stacyjny. Również nie było na miejscu, jak przed wojną, urzędu pocztowego - najbliższa placówka pocztowa znajdowała się wtedy w Jadowie. Było pusto i sennie. W 1948 r., kiedy byłem jeszcze dość mały, trzymałem się wynajętego obejścia, tym bardziej, że w okolicy nie było rówieśników z którymi mogłem się bawić. Jedyny wyjątek stanowiła, sąsiadująca od tyłu posesji naszego gospodarza, rodzina o nazwisku Koza. Było tam kilkoro dzieci. Najmłodsze z nich było chyba starsze ode mnie, ale wobec braku innego towarzystwa czasami tam zaglądałem i razem się bawiliśmy. Urle w tamtym czasie nie posiadały jeszcze elektryczności stąd rozkład dnia był w dużej mierze dostosowany do rytmu przyrody. Raczej w miarę wcześniej szło się spać i wcześniej się wstawało. Umotywowane było to m.in. tym, że po zachodzie słońca jedyne oświetlenie stanowiła lampa naftowa względnie świeczka. Wolny czas wieczorową porą wypełniała lektura książek bądź prasy, czego osobiście, ze względu na swój wiek, oczywiście wtedy nie robiłem, gry towarzyskie bądź rozmowy. Nie było nawet radia, bo jeszcze nie produkowano odbiorników tranzystorowych na baterie. Jednak wbrew pozorom nikt się nie nudził, a formy wykorzystywania czasu niewątpliwie sprzyjały pogłębieniu więzów rodzinnych i międzyludzkich.
Podczas pobytu w Urlach zaopatrzenie w niezbędne produkty żywnościowe odbywało się z trzech kierunków. Po pierwsze korzystano z miejscowych źródeł. Dotyczyło to głównie nabiału i ziemniaków oraz chleba. Warzywa, owoce i drób kupowano najczęściej w trakcie targów w Jadowie dokąd zabierano się furą z którymś z umówionych gospodarzy z Urli. Inne, trudniejsze do nabycia „na prowincji” artykuły przywoziły osoby z rodziny dojeżdżające z Warszawy na niedzielę lub z innej okazji. Do takich „delikatesów” należało np. białe pieczywo, w tym ulubione przeze mnie chałki, które przywoził dziadek. Ze względu na brak możliwości dłuższego przetrzymywania mięsa i wędlin, przy ciepłej pogodzie i barku lodówek, konsumowano je w sposób ograniczony. Z wędlin najczęściej jadało się suszoną kiełbasę. Była ona, łączona z sałatką z pomidorów, obok jajek na twardo, najczęstszym składnikiem wakacyjnych kolacji. A tak w ogóle, w dziennym menu dominowało mleko i pochodne oraz jajka. W tamtych latach funkcję lodówek pełniły, w jakiejś mierze, głębokie piwnice wykopane pod większością domów. Tam przechowywano łatwo psujące się artykuły żywnościowe i wymagające schłodzenia. Gotowało się natomiast na kuchniach kaflowych zaopatrzonych najczęściej w cztery otwory do gotowania zamykane fajerkami. Źródłami energetycznymi stosowanymi przez letników do gotowania były sosnowe szyszki i chrust oraz szczapy drzewne otrzymywane od gospodarzy.
Na wakacje 1949 r. został wynajęty od rodziny Mechów typowy stary dom letniskowy niewykorzystywany od zakończenia wojny. Znajdował się on zaledwie parę posesji dalej za domem p. Dworakowskiego, przy tej samej ulicy. Stąd z widzenia znaliśmy go dobrze już w 1948 r. Zapamiętałem go wtedy szczególnie z powodu zamieszkiwania na jego strychu stada nietoperzy, które wieczorową porą odbywały loty po pobliskim terenie. Dom Mechów był większy od tego, z którego korzystaliśmy w 1948 r. Postawiony na wysokiej podmurówce kryjącej piwnicę został wykonany z sosnowych bali i desek. Stał otoczony starymi sosnami, których charakterystyczny szum w wietrzne dni, ściślej ich koron, zachował się w mej pamięci dotąd. Pierwotne ogrodzenie działki na której stał wynajmowany dom było zniszczone, a więc otaczająca nas przestrzeń stała otworem. Za nami, po tej samej stronie ulicy, była jeszcze jedna zabudowana posesja, a dalej ciągnął się sosnowy zagajnik. Opisywany stan zamieszkałej przez nas okolicy nie uległ zmianie przez kolejny rok 1950, kiedy to również wynajmowaliśmy ten sam dom przy ul. Świerczewskiego. Nie jestem pewien, czy ulica ta już wówczas miała tę nazwę.
Od 1949 r. na letnisku w Urlach mieszkała również moja ciocia ze swym mężem i dziećmi. W ten sposób również moja babcia całe lato, bez dzielenia go między dwie córki w różnych miejscowościach, mogła przebywać w jednym miejscu, tj. w Urlach. Na tej samej zasadzie bywał tam często mój dziadek, jak tylko miał czas wolny od spraw zawodowych w Warszawie. Powstały w ten sposób układ bardzo ożywił życie towarzyskie funkcjonujące na letnisku, tym bardziej, że do Urli napływali coraz śmielej kolejno inni letnicy, w tym i znajomi mojej rodziny. Powoli, ale systematycznie Urle jako letnisko zaczęły ożywać. Ja najczęściej bawiłem się ze swym bratem ciotecznym. W Urlach nauczyliśmy się jazdy na rowerze dwukołowym. Moje wprawki w tym zakresie miały miejsce w rejonie domu Mechów przy ul. Świerczewskiego. Od dziadka otrzymaliśmy zakupione przez niego łuki specjalnie przeznaczone dla dzieci, którymi popisywaliśmy się przed rówieśnikami. Oczywiście chodziliśmy na plażę nad Liwiec, kopaliśmy w piasku i kąpaliśmy się w rzece. Z jedną z takich kąpieli łączę nieprzyjemne wspomnienie. Znajdowałem się w grupie dzieci stojących w wodzie i podskakujących w niej. W toku tej zabawy wpadłem do jakiegoś dołka, straciłem równowagę i znalazłem się z głową pod wodą, zakrztusiłem się nią i zacząłem się dusić. Szybka interwencja kogoś starszego przywróciła mnie do normalnego stanu. Ale jakiś uraz i ostrożność przed wodą pozostała.
Liwiec w końcu lat 40 - tych XX w. wyglądał zapewne podobnie jak ten z okresu międzywojennego. Na ogół była to niezbyt szeroka i raczej płytka rzeka. W niektórych tylko miejscach była głębsza, np. za taki punkt uchodziły okolice mostu. Na stan rzeki w okresie letnim silnie wpływała ilość słonecznych dni i wielkość opadów. Lata, jakie spędziliśmy w Urlach, należały pod względem aury do udanych - były raczej ciepłe, a deszcze, jakie się pojawiały, były związane przede wszystkim z burzami, a więc krótkotrwałe. W wyniku takiego układu pogodowego Liwiec nie miał szans zebrać więcej wody i powiększyć się. Była to więc rzeka idealna nawet dla małych dzieci.
Wspomniałem o burzach pojawiających się w Urlach, ponieważ występowały one dość często i były gwałtowne. Nieprzyjemny ich odbiór pogłębiał fakt otoczenia naszego domu przez wysokie sosny mogące być naturalnymi ściągaczami piorunów oraz równocześnie zagrożeniem w przypadku połamania lub wyrwania ich przez wichurę. Takie przypadki miały miejsce, ale na szczęście na dalszym, „bezludnym” terenie. Moja mama była silnie „uczulona” na burze, bardzo ich nie lubiła i mocno przeżywała ich przebieg. Wspomniane okoliczności sprawiają, że obraz pojawiania się burz w Urlach i towarzyszącym im silnym wiatrom kołyszącym sosnami, jest dla mnie bardzo żywy.
Z pobytem w Urlach, chyba w 1949 r., łączę moje zachorowanie na wietrzną ospę. Przeszedłem ją bardzo lekko, ponieważ jej objawy sprowadziły się u mnie do istnienia na całym ciele przez krótki czas łącznie paru krostek. Innych symptomów nie miałem. Oczywiście, również w tym samym czasie w Urlach chorował mój brat cioteczny i zapewne inne dzieci. Bodajże w 1950 r. ciotka ze swą rodziną wynajęła letnisko w domu p. Kuczyńskiego, który znajdował się w części Urli między ul. Poniatowskiego, a ul. Świerczewskiego. Któregoś dnia ja z mym bratem ciotecznym, korzystając z dłuższej chwili nieuwagi dorosłych, wdrożyliśmy w czyn pomysł przeprowadzenia pewnego „eksperymentu”. Zainteresował nas wtedy komin znajdujący się na dachu domu. Komin ten wówczas dymił, ponieważ gospodarz coś gotował na kuchni. Weszliśmy po drabinie przystawionej do ściany domu na jego dach i jakimś starym garnkiem nakryliśmy komin. Dumni ze swego czynu zeszliśmy na dół i z bezpiecznej odległości obserwowaliśmy co się będzie dalej działo. Nie musieliśmy długo czekać na uruchomiony przez nas bieg wydarzeń. W krótkim czasie przed domem pojawił się p. Kuczyński, który zaczął szukać przyczyny braku odpływu dymu i jego gromadzenia się w kuchni. Gdy dojrzał garnek na kominie bardzo się zdenerwował i od razu domyślił się, że to nasza sprawka. Otrzymaliśmy z tego powodu poważny „wygawor”, ale chyba na tym się skończyło, ponieważ moja mama była pod tym względem bardzo liberalna. Sama jako dziecko była bardzo niesforna i robiła stale jakieś „numery”. Ostatecznie musieliśmy tylko przeprosić gospodarza za ten głupi żart.
Tego samego roku właściciel działki sąsiadującej, od ul. Poniatowskiego i przy niej położonej, z parcelą należącą do p. Kuczyńskiego, zaprosił na swój teren grupę dzieci bawiącą się w okolicy. Wśród nich byłem ja i chyba mój kuzyn. Dom tego człowieka był ładnie pomalowany i zadbany, a ogród starannie utrzymany. W ogrodzie tym stały dwie lub trzy nowe, sporych rozmiarów budy dla psów. Nie wiem już teraz, czy właściciel terenu trudnił się ich wyrobem, czy też miał ich zbiór z innych przyczyn. Faktem jest, że zaproponował nam zabawę z ich wykorzystaniem. Pod wpływem jego niezbyt mądrej sugestii wszedłem z paroma innymi dziećmi do jednej z nich. Odbyło się dopychanie w nich na zasadzie, ile się da. Efekt był wkrótce taki, że wobec braku tlenu, dzieci, w tym i ja, znajdujące się dalej od wejścia zaczęły się dusić. W końcu wydostaliśmy się z pułapki, ale przeżycie to dla sześcioletniego dziecka było bardzo silne i z pewnością dlatego je zapamiętałem.
W 1951 r. wynajęliśmy letnisko również od rodziny Mechów tylko już nie w domu przy ul. Świerczewskiego, w którym mieszkaliśmy przez poprzednie dwa lata. Ten kolejny dom letniskowy znajdował się na północnych krańcach ówczesnych Urli, na obszarze przylegającym do dzisiejszego terenu szkolnego. Stał samotnie otoczony sosnowym lasem. Oprócz rodziców i mnie na letnisko tego roku pojechała z nami po raz pierwszy młoda jamniczka o imieniu „Figa”, którą jako bezdomną psiną zaopiekowała się moja mama w Warszawie na początku 1951 r. Ożywiła ona niezwykle nasz pobyt, ponieważ odznaczała się bardzo bujnym temperamentem, wszędzie było jej pełno, przy czym od młodości miała szereg narowów i próbowała narzucić swą wolę ludziom. M.in. nie znosiła samotnego pozostawania w domu i jako zemstę za takie jej potraktowanie potrafiła poszarpać lub nadgryźć wszystko co znajdowało się w zasięgu jej zębów. Próbkę takiego postępowania zademonstrowała właśnie w Urlach. Pewnego dnia, kiedy pojechaliśmy na targ do Jadowa, została sama w domu. Po powrocie pomieszczenie, w którym ją zamknęliśmy, zastaliśmy zupełnie zdemolowane. Pies ten płoszył też bardzo miejscowe koty i wiewiórki. Co prawda zwierzęta te łatwo umykały przed „Figą”, ale musieliśmy ją strofować przed nadmierną aktywnością i ograniczać jej szczekanie. Będąc przy temacie zwierząt muszę zaznaczyć, że, wobec wyjątkowo korzystnych warunków naturalnych występujących w Urlach, było tam dużo różnych ich gatunków żyjących na wolności. Oprócz wspomnianych już nietoperzy i wiewiórek bytowały tam liczne rodzaje ptaków oraz jeże. W okolicach występował „grubszy” zwierz, taki jak dziki i sarny. Szczególnie dużo było wiewiórek, które na starych sosnach miały idealne warunki egzystencji bez zagrożenia ze strony innych zwierząt. Te miłe zwierzęta można było zobaczyć na każdym kroku. Pewnego razu w pobliżu naszego domu natrafiliśmy na małą, zabiedzoną wiewiórkę. Wypadła chyba z gniazda i nie była w stanie do niego wrócić, gdyż była za młoda. Moja mama próbowała się nią zaopiekować i karmiła ją mlekiem z butelki. Usiłowania te nie przyniosły pozytywnego rezultatu i wiewiórka w końcu zdechła. Pogrzebaliśmy ją pod jakąś sosną. Będąc entuzjastą zwierząt przeżyłem to mocno.
Na lato 1951 r. moja ciocia wynajęła część domu na rogu ul. Poniatowskiego i ul. 1 Maja. Stoi on tam dotąd zupełnie niezmieniony, na posesji z charakterystycznym drewnianym krzyżem obok. Resztę domu zajmowała gospodyni, samotna wdowa, jak wiele osób w Urlach nosząca nazwisko Mech. Biorąc pod uwagę dramatyczne wydarzenie jakie miało nastąpić tego lata w Urlach, wybór tego domu na letnisko okazał się niezbyt udany. Sprawa rozegrała się w końcu lipca lub już na początku sierpnia. W każdym razie było już po żniwach i wszyscy urlowscy gospodarze zgromadzili już zboże w stodołach. W przeciwieństwie bowiem do stanu obecnego, prawie wszyscy stali mieszkańcy Urli prowadzili wtedy normalne gospodarstwa rolne. Feralnego dnia byliśmy w pobliżu wynajmowanego przez nas domu i w jakimś momencie zauważyliśmy silny słup dymu ciągnący się od części Urli położonej blisko Liwca. Był piękny, ciepły, letni dzień więc pojawienie się dymu zwróciło szybko naszą uwagę, tym bardziej, że zaczęły do nas docierać również jakieś hałasy płynące od środka wsi. Zamknąwszy nasz dom pobiegłem z mamą w kierunku narastającego zjawiska, którego przyczyny jeszcze nie znaliśmy. Jak tylko znaleźliśmy się na ul. Poniatowskiego było już w pełni jasne co się dzieje. Część wsi leżąca między ul. Poniatowskiego a Liwcem była objęta szybko rozprzestrzeniającym się pożarem. Wszędzie trwał zamęt i bieganina. Jedni, głównie dzieci, wyganiali z zagród zwierzęta domowe i przepędzali je na tereny oddalone od pożaru. Drudzy byli zaangażowani w gaszenie samego pożaru. Chroniono szczególnie domy mieszkalne oblewając je wodą. Tymczasem głownie ognia i chmury iskier, unoszące się od już palących się budynków gospodarczych przykrytych słomą i wypełnionych snopami zboża i sianem, przenosiły pożar na kolejne obiekty. Wreszcie pojawiła się straż pożarna, której akcja spowodowała ograniczenie pożaru, a w końcu jego wygaszenie. W sumie trwało to parę godzin. Spłonął jeden dom mieszkalny - p. Szalowej - właścicielki sklepu oraz kilkanaście obór i stodół. Zanim to nastąpiło, a pożar trwał w najlepsze, udało nam się dotrzeć do mieszkania cioci, które znalazło się wtedy w odległości niewielu metrów od toczących się po drugiej stronie ulicy dramatycznych wydarzeń. Tam zastaliśmy następującą sytuację. Gospodyni cioci czyniła jakieś mało efektywne starania mające zabezpieczyć jej domostwo przed toczącym się w pobliżu pożarem. Na szczęście dla niej naturalną osłonę dla jej domu przed szalejącym żywiołem stanowiły wysokie stare drzewa liściaste rosnące od ulicy - lipy. Ograniczyły one dopływ podmuchów pożaru i zapewne zadecydowały o uratowaniu domu p. Mechowej. Tylko korony drzew uległy częściowemu osmoleniu. Moja mama zasugerowała cioci, aby spakować co się da z przywiezionych na letnisko rzeczy i wynieść z domu na tył posesji. Czynności te miały uchronić je od ewentualnego zniszczenia w przypadku przeniesienia się ognia na wynajmowany dom. Obie przystąpiły do pracy. Ja z bratem ciotecznym, w miarę swych sił, pomagaliśmy w wynoszeniu rzeczy. Tymczasem moja, wówczas niespełna trzyletnia, siostra cioteczna pozbawiona, w wyniku ogólnego rozgardiaszu i paniki, opieki i nadzoru biegała po podwórzu nękana przez uwolnione z zabezpieczenia gęsi. Po wyprowadzeniu dobytku mojej cioci wróciłem z mamą do naszego domu. Zaobserwowaliśmy po drodze, że pożar przesuwa się wzdłuż ul. Poniatowskiego dalej na północ, a więc w jakiś sposób w naszą stronę. Wobec tego stwierdzenia, mama moja, po powrocie do nas, też przystąpiła do pakowania rzeczy i wynoszenia ich z domu. Jednak jakieś czynniki, być może pojawienie się straży pożarnej, spowodowały wstrzymanie tej akcji. Natomiast, w dniach następujących po ugaszeniu płomieni gospodarze, których zagrody zostały objęte pożarem, musieli czuwać nad jego reliktami utrzymującymi się w postaci tlącego się zboża. Ponadto, charakterystyczny zapach spalonego ziarna trwał w Urlach do końca wakacji i pozostał w mej pamięci dotąd.
Zbliżał się koniec wakacji 1951 r. i ze względu na to, że miałem skończone 7 lat trzeba było myśleć o pójściu do szkoły, do pierwszej klasy. Mój kuzyn, o 10 miesięcy młodszy ode mnie, miał wtedy również rozpocząć naukę w szkole. Tymczasem w lecie 1951 r. docierały z różnych stron kraju niepokojące wiadomości o rozpowszechnianiu się w miastach, szczególnie wśród dzieci i młodzieży, choroby Heine - Medina. Przyjmując, że łatwiej można się nią było zarazić w miejskim skupisku, moja ciocia postanowiła pozostać ze swymi dziećmi jeszcze jakiś czas na letnisku w Urlach, również we wrześniu. Także moja mama doszła do wniosku, że lepiej będzie jeśli jeszcze trochę przetrwam na wsi. Z końcem sierpnia rodzice moi zlikwidowali nasze letnisko, a ja od września zamieszkałem razem z ciocią i jej dziećmi. Stan ten utrzymywał się przez około dwa tygodnie. Wtedy ostatecznie opuściliśmy Urle i to na długie lata. Pojawiłem się w nich ponownie jednorazowo w 1961 r., a na dłużej już jako formalnie dorosły człowiek w 1963 r.
W okresie tego, wymuszonego obiektywnymi okolicznościami, przedłużonego pobytu w Urlach we wrześniu 1951 r., miał tam miejsce pewien epizod edukacyjny mnie dotyczący. Otóż przez czas pozostawania w Urlach uczęszczałem, razem z bratem ciotecznym, do miejscowej szkoły. Drewniany, piętrowy budynek szkolny wystawiony w okresie międzywojennym stał jeszcze w środku wsi przy ul. Poniatowskiego, w miejscu gdzie obecnie znajduje się biblioteka. Pozostały mi nawet pamiątki po nauce w pierwszej klasie szkoły podstawowej w Urlach w postaci zeszytów szkolnych do polskiego i matematyki. Tak więc swoją formalną naukę szkolną zacząłem właśnie w Urlach i to był ostatni akcent mojego pobytu w tej miejscowości jako dziecka.
Warszawa, listopad 2000 r.
Aneks do moich wspomnień pt. „Letniska mojego dzieciństwa”. Warszawa, październik 2001 r.
Część spisanych w listopadzie 2000 r. moich wspomnień pt.: „Letniska mojego dzieciństwa”, dotycząca pobytów w Urlach w latach 1948 - 1951, znalazła swoje uzupełnienie i skorygowanie w wyniku następujących wydarzeń. Tekst wspomnień przesłałem w styczniu 2001 r. do księdza proboszcza Kazimierza Sety z Urli z nadzieją, że może być wykorzystany przez jakieś osoby interesujące się historią tej miejscowości i że będzie materiałem wywoławczym do pociągnięcia tego tematu. I tak też się stało. Po upływie około miesiąca otrzymałem list z Urli, ale nie od księdza. Napisał do mnie p. Mariusz Kubat, któremu list mój został przekazany. Stało się to z tego tytułu, że wymieniony mieszkaniec Urli jest wieloletnim, aktywnym członkiem Stowarzyszenia Miłośników Urli (przez dłuższy czas był również prezesem tego towarzystwa) i z tej przyczyny „jest w temacie”. Pan ten, o wielostronnych zdolnościach i zainteresowaniach, stanowi kopalnię wiedzy o Urlach i jego dziejach. W wyniku tego kontaktu, na wiosnę i w lecie 2001 r. byłem parokrotnie w Urlach, m.in. przez trzy tygodnie tam mieszkałem. Miałem wtedy okazję przeprowadzić szereg rozmów z mieszkańcami Urli. Oprócz p. Mariusza Kubata dotyczyło to nauczycielki p. Barbary Szewczyk (obawiam się, ze tutaj pan Stefan popełnił błąd w nazwisku – przyp. MK) oraz prezes Stowarzyszenia Miłośników Urli p. Anny Ziółkowskiej i jej męża. Spotkania te dopełniły moją wiedzę dotyczącą przeszłości Urli i wyjaśniły sprawy, które wcześniej nie były do końca jasne. A oto plon tych rozmów i dokonanych wówczas obserwacji.
Obecna ul. Świerczewskiego w okresie międzywojennym i tuż po wojnie nosiła nazwę ul. Piłsudskiego. Ponieważ gen. Świerczewski zginął w 1947 r., to zmiana patrona ulicy nastąpiła w następnych latach. Tak więc, kiedy w 1948 r. przyjechaliśmy po raz pierwszy do Urli była tam z pewnością jeszcze stara nazwa.
Drugim naszym adresem podczas pobytów w Urlach w latach 1949-1950 była ul. Świerczewskiego 25 (według obecnej numeracji). Na posesji tej dotąd stoi ten sam drewniany dom w którym mieszkałem. Sam dom uległ pewnej przebudowie. Zabudowano werandy i zmieniono wejście do werandy frontowej z środka na dwa boczne. Z tego co widać z zewnątrz, można się domyślać, że dokonano również podziału środka budynku. Jak pamiętam był tam za moich czasów jeden ogromny pokój od przodu i duża kuchnia od tyłu. Oczywiście obecnie teren wokół domu jest ogrodzony. Jedynie olbrzymie sosny na posesji otaczającej dom są stale te same, nie wycięto chyba żadnej, ale oczywiście o 50 lat starsze.
Ostatni dom w jakim mieszkałem w Uralach w okresie dzieciństwa, a więc w 1951r. też się zachował. Na podstawie moich porównań i dochodzeń ustaliłem, że jest to domek zlokalizowany pod obecnym adresem ul. Żwirki i Wigury 2 (dokładnie na przeciwko wejścia do szkoły). Ten niewielki obiekt został przebudowany i obudowany na ceglany. Utrzymał jednak w pełni swą pierwotną formę i rozmiary. Po wyeliminowaniu w wyobraźni zabudowy powstałej w jego otoczeniu po 1950 r., potwierdza się moje wspomnienie, że podczas naszego ówczesnego pobytu stał on dość samotnie, jakby na końcu tej części miejscowości. Za nim, na terenie obecnej szkoły i dalej na północ, był już tylko zagajnik.
Opisany przeze mnie incydent z psią budą miał miejsce najprawdopodobniej na terenie należącym do p. Mikulskiego (chodzi chyba o Józefa – przyp. MK) przy ul. Poniatowskiego. Człowiek ten hodował duże psy i stąd nowe, spore budy dla niech przygotowane. Dom letniskowy przy ul. 3 Maja (obecnie 1 Maja) 10, w którym mieszkali moi dziadkowie ze swymi córkami w 1938 r. zachował się dotąd. Należał do rodziny Szyszków.
Pochowani w Urlach Francuzi (oraz podobno Włosi, Anglicy, Jugosłowianie, Grecy) byli rzeczywiście niemieckimi jeńcami bądź więźniami. Nie byli jednak przetrzymywani przez Niemców w Urlach. Znaleźli się tam dopiero po styczniu 1945 r., po ich uwolnieniu w wyniku ofensywy zimowej. Do Urli zostali skierowani, po wyzwoleniu z obozów, na odpoczynek i zamieszkanie w tamtejszych opuszczonych domach letniskowych, w sytuacji kiedy trwała jeszcze wojna i nie mogli wrócić do swych rodzinnych krajów. Na skutek poobozowego wycieńczenia i trudnych warunków bytowych w Urlach, wielu z nich zmarło i zostało tam pochowanych nie doczekawszy powrotu do ojczyzny. Po wojnie o swych rodaków zadbała jedynie Francja. Zmarli w Urlach Francuzi zostali ekshumowani i przewiezieni do swych rodzinnych stron. Wtedy to na pamiątkę wystawiono istniejącą dotąd przy ul. 1 Maja metalową tablicę z nazwiskami wykopanych osób.
Zachowane dotąd na terenie lasu, między koleją, a ul. 1 Maja, okopy strzeleckie są pozostałością walk pozycyjnych jakie toczyły się tam w sierpniu 1944 r. między wojskami radzieckimi, a Niemcami. Ci ostatni zainstalowali się na wieży kościoła w Jadowie. Stamtąd razili mocnym ogniem całą okolicę, tworząc silne gniazdo oporu uniemożliwiające ostateczne przełamanie frontu w opisywanym rejonie. Rosjanie m.in. okopali się w lesie dzielącym Urle od linii kolejowej i robili wypady na nieprzyjaciela. Dopiero zniszczenie przez rosyjską artylerię kościelnej wieży zakończyło ten patowy stan.
Notka uzupełniająca. Warszawa, wrzesień 2015 r.
Wymieniona szereg razy w moich wspomnieniach ulica w Urlach, przy której mieszkałem w dzieciństwie, a która przed wojną nosiła nazwę Piłsudskiego, a po wojnie Świerczewskiego, już od wielu lat nazywa się ul. Prymasa Wyszyńskiego.